W smudze światła
–
W smudze światła
Drugi dzień czwartego tygodnia przymusowej kwarantanny. A może czwarty drugiego? Eee, raczej to pierwsze. Ale pewna nie jestem. Dawno straciłam rachubę. Kalendarze kłamią, zegary też, zmysły płatają figle. Widzę to, co niemożliwe. Słyszę dźwięki, które nie mogą istnień w normalnym świecie. Zwariowałam?
To pierwszy raz, kiedy jestem tak długo zamknięta w swoim mieszkaniu. Nigdy nie mogłam tu usiedzieć dłużej, niż to konieczne. Zawsze gdzieś pędziłam, z ulgą zamykając za sobą drzwi. Pamiętam dobrze moment, gdy przekraczałam po raz pierwszy jego próg. Przekręciłam klucz w zamku, nacisnęłam klamkę i… to wszystko. Ogarnięta irracjonalnym strachem, uniemożliwiającym oddychanie, zamarłam w pół kroku. Cofnęłam gwałtownie stopę, zrobiłam w tył zwrot i byłabym uciekła w popłochu, gdyby nie partner, stojący tuz za mną.
– Co robisz wariatko, uważaj – krzyknął chwytając mnie za ramię.
– Nie chcę tu być – wykrztusiłam z trudem.
– Ty zawsze musisz odstawiać jakieś cyrki – wycedził z ledwo hamowaną złością.
Pchnął mnie silnie w plecy i tak przeszłam, a raczej przeleciałam przez próg.
Mieszkanie, w stanie surowym, straszyło nierównym, chropowatym betonem. Powietrze w przedpokoju pachniało słodko nadgniłymi jabłkami.
– Co u licha? – dobiegło mnie zza pleców zdumione sapnięcie towarzysza.
Nie odpowiedziałam. Przecież nie wiedziałam, a domniemywać nie miałam zamiaru. Strach, który dopadł mnie na klatce, zelżał z lekka, ale i tak bardzo ostrożnie i nieufnie obeszłam wszystkie pomieszczenia. Nigdzie żywego ducha, ani śladów po czymś, co mogło ten zagadkowy aromat roztaczać. W pewnym momencie kątem oka złapałam nieuchwytny ruch, a uszy złowiły dziwny chrobot. Odwróciłam się gwałtownie w stronę zjawiska, lecz zobaczyłam tylko szorstką, szarą ścianę. Żadnych owadów, czy gryzoni.
Do wykończenia lokalu wynajęłam ekipę fachowców. Stać mnie było na to. Ostatecznie odziedziczyłam spory spadek po dziadku. Wprawdzie partner wolałby te pieniądze wydać na podróże i rozrywki, lecz, ku jego niemiłemu zdziwieniu, byłam nieugięta. Od tego zaczęły się sprzeczki i nieporozumienia. I gdy mieszkanie było gotowe, wprowadziłam się do niego sama. To było chyba najlepsze rozwiązanie.
Przez dwa pierwsze miesiące nie działo się nic niezwykłego. Bo to, że gubiłam różne przedmioty, które znajdowałam później w najbardziej absurdalnych miejscach, kładłam na karb roztargnienia. No i zagonienia. Miałam przecież mnóstwo obowiązków poza pracą. Do domu wpadałam jak po ogień, żeby wykapać się i przebrać. Posiłki, oprócz śniadań, jadłam „na mieście”.
No a na początku trzeciego miesiąca zaczęły mnie męczyć dziwaczne sny. Niekoniecznie koszmary. Raczej powiedziałabym – sny prorocze. Bo mniej więcej takie były. Dotyczyły drobiazgów. Na początku je lekceważyłam. Kiedy jednak dzięki nim udało mi się uniknąć kilku niemiłych zdarzeń, zaczęłam na nie czekać. Bowiem nie każdej nocy do mnie przychodziły.
Któregoś razu, z piątku na sobotę, wyśniłam las sosnowy, z przecinką porośniętą żywokostem, z młodą brzózką u jej skraja. Do drzewa przywiązany był wynędzniały czarno-rudy psiak. Maluch leżał bez ruchu, ale widać było, że jeszcze oddycha. Po przebudzeniu, ubrałam się szybko i ruszyłam na wyprawę. Zdawałam sobie sprawę, że las za moim osiedlem ciągnie się po horyzont i próba odnalezienia szczeniaka najprawdopodobniej skończy się fiaskiem, ale coś mi kazało pójść. No i uwierzycie?! Znalazłam ją! Malutką sunię airedale teriera z króciutkim, niezagojonym jeszcze kikutem odrąbanego brutalnie ogonka. Była tak słaba, że nie otworzyła nawet ślipków, gdy zawinęłam ją w kocyk i włożyłam do obszernej torby podróżnej. Weterynarz, do którego ją zawiozłam, nie dawał jej wielu szans na przeżycie. Ale udało się. I tak zamieszkałyśmy we dwie. Brzózka i ja.
Z początku bała się zostawać sama w domu, piszczała żałośnie, odprowadzając mnie do drzwi. Ale nie urządzała awantur. Pytałam sąsiadów, czy słyszą jej wycie podczas mojej nieobecności. Nikt się nie skarżył.
Miejsce na legowisko wybrała sobie sama. W rogu między dwoma przedpokoikami. Były też punkty w mieszkaniu, których unikała. Czasami wręcz na nie powarkiwała. Dlaczego? Mogę się tylko domyślać, szczególne po kilku znamiennych zdarzeniach. Jakich?
Otóż pewnego dnia, po porannej przebieżce, po spałaszowaniu śniadania, Brzózka zmęczona zasnęła, a ja przysiadłam w kuchni z książką w ręku, czekając na zagotowanie się wody. Nagle dobiegł mnie głośny dźwięk, jakby ktoś miął i rozrywał celofan, a później delikatny stukot deszczu bębniącego o parapet. Zerwałam się ze stołka i wbiegłam do przedpokoju. Nic podejrzanego nie dostrzegłam. Lecz sunia, w pozycji półprzysiadu, z nastawionymi uszkami, rozglądała się z uwagą wokoło. Ona też to usłyszała! Po chwili sapnęła cichutko i znowu się położyła.
Wróciłam do kuchni i usadowiłam się na taborecie. Nim sięgnęłam po lekturę zauważyłam dużego, perłowo-białego pająka, który spuszczał się z lampy na grubej, srebrzystej nici i po osiągnięciu podłogi, ruszył prosto na mnie! Odruchowo przydeptałam go lewą stopą. Gdy ją podniosłam, po owadzie nie było śladu, a po terakocie potoczyła się perełka, jakby ze rozerwanego sznura korali. Podniosłam ją i dokładnie obejrzałam. A nawet, metodą Brzózki, obwąchałam. Pachniała zwietrzałymi, konwaliowymi perfumami.
Schowałam ją pieczołowicie do zamykanego na zameczek puzderka.
To nie było przywidzenie, materialny ślad wydarzenia zobligował mnie do poszukania wyjaśnień. W jakimże to miejscu zamieszkałam? Szukając odpowiedzi, przekopałam archiwum miejskie, odnalazłam nazwisko rodziny, przez wiele lat mającej w posiadaniu grunty, na których zbudowano mój wieżowiec. Udało mi się zorganizować spotkanie z ostatnim żyjącym jej przedstawicielem. Dziarski staruszek chętnie podzielił sie swoją wiedzą. I co się okazało? Według przekazów rodowych, ta ziemia była przeklęta. Nikt nie odważył się jej uprawiać, bo wszystkich chętnych odstraszały „duchy” i dziwne dźwięki, dobiegające jakby spod ziemi. Toteż kiedy padła propozycja sprzedaży gruntów, rodzina bardzo chętnie się ich pozbyła. Podobno później, podczas kopania fundamentów, odkryto jakieś artefakty, kości i fragmenty naczyń, które jednak zniknęły w tajemniczych okolicznościach.
Trudno mi było uwierzyć w duchy, toteż zastanowiłam się nad alternatywnym rozwiązaniem. I tu przypomniała mi się teoria światów równoległych. Ponoć są miejsca, w których zasłona rozdzielająca wymiary jest cienka i krucha. Łatwa do przekroczenia dla ludzi, obdarzonych nadprzyrodzonymi umiejętnościami. No, ja do nich na pewno nie należałam, ale moje mieszkanie, biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane wydarzenie, mogło być miejscem „przejścia”. Tym bardziej, że podczas przenikania przez barierę, czasoprzestrzeń prawdopodobnie doznawała mikropęknięć, a towarzyszyły temu dźwięki rozdzierania.
Podniecona swoją teorią, postanowiłam dokładniej przyglądać się temu, co działo się na moich metrach kwadratowych. Chciałam mieć więcej dowodów na metafizyczność zdarzeń, nim odważę się podzielić się nimi z innymi.
No i klops. Niezwykłe zdarzenia ustały, sny stały się na powrót tylko snami. Tak jakbym to sobie tylko wymyśliła, albo, co też możliwe, ktoś, gdzieś tam, w innej przestrzeni, przestraszył się ujawnienia. Został mi tylko koralik, na który koty koleżanki złowieszczo prychały.
Lata mijały. Sunia odeszła do psiego raju, ja brawurowo wkroczyłam w wiek emerytalny. Przyniósł mi on więcej czasu na spełnianie marzeń, na podróże i zgłębianie tajników zaginionych kultur starożytnych. Ciągle bowiem wierzyłam, że znajdę gdzieś racjonalne wyjaśnienie na to, czego doświadczyłam bezpośrednio po przeprowadzce. Niestety, niczego nie ustaliłam. Przybywało mi tylko coraz więcej znaków zapytania.
Tak było do momentu ogłoszenia pandemii. Myję dokładnie ręce, dezynfekuję zakupy, zakrywałam twarz maseczką i oczywiście pozostaję karnie w domu. Nie liczę na żadne rewelacje.
A tu niespodzianka! Znowu się zaczęło! Dziwaczne sny powróciły, tym razem złowieszcze. Wybudzam się z nich na siłę, zlana zimnym potem, a gdy zasypiam ponownie, wracają do mnie od punktu, w którym im się wyrwałam. Spod poduszki słyszę gwar rozmów.
Zza ściany dochodzi orientalna muzyka, dzika i niepokojąca. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że moi sąsiedzi przebywają za granicą. Nikt tam nie mieszka. Wiem to dobrze, zostawili mi klucze. Dbam o rośliny, wietrzę pokoje.
Coraz częściej znikają mi rzeczy, a potem znajduję je w miejscach, które wielokrotnie przeszukiwałam. Żeby nie popaść w obłęd, zaczęłam zapisywać, co się zapodziało, gdzie szukałam i gdzie oraz po jakim czasie je znalazłam. Niedowiarkom mogę pokazać notatki. Przedwczoraj wieczorem usłyszałam z kuchni przytłumiony huk. To na podłogę spadła kilogramowa paczka nadziewanych galaretek. Dałabym sobie głowę uciąć, że zostawiłam ją na środku stołu! Torebka pękła, cukierki rozsypały się po terakocie. Pozbierałam je pieczołowicie i zważyłam. Zgadniecie? Brakowało prawie trzydziestu dekagramów!
Przechodząc korytarzem zauważyłam, że na ścianie przy drzwiach wisi jakiś obcy kalendarz. Nie mój, z sielskimi pejzażami, ale taki z potworami morskich głębin. Osłupiałam. Pomknęłam po telefon, żeby zrobić mu zdjęcie, ale kiedy przybiegłam z powrotem, znowu wisiał ten „stary”. Tyle tylko, że zniknęło z niego okienko, którym zaznaczam daty.
Wczorajszej nocy obudził mnie dziwny trzepot. Gdy nieprzytomna usiadłam na łóżku, coś kosmatego otarło mi się o twarz. Wrzasnęłam z całych sił! Chwyciłam komórkę, zapaliłam latarkę. Przed moim nosem fruwała wielkości dłoni, ogromna ćma. Nie wiem, skąd się wzięła, wszystkie okna mam pozamykane.
Zanim zdecydowałam, co z nią zrobię, od strony przedpokoju pojawił się złoty promień. Owad, jak zaczarowany, poleciał w jego kierunku i nim dotarł do ściany, rozpłynął się w smudze światła. Szczękając zębami ze strachu, wygramoliłam się z łóżka i podeszłam do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą widziałam ćmę. Drżącą rękę uniosłam w stronę pulsującego blasku. Poczułam delikatne mrowienie, prawie łaskotanie. Z niedowierzaniem zobaczyłam, jak palec po palcu dłoń zagłębia się w nicość. Gwałtownie odskoczyłam do tyłu. Z dala od światła dłoń znowu była kompletna.
Cały dzisiejszy dzień spędziłam na przemyśleniach. Jeszcze raz rozważałam wszystkie teorie, które snułam od czasu wprowadzenia się do mojego mieszkania. Zrozumiałam, że dojrzałam do ostatecznej decyzji. Jeżeli smuga światła znowu się pojawi, wejdę w nią. Muszę poznać prawdę o naturze wszechświata.
Swoje zapiski zostawiam na biurku przy komputerze. Jeżeli je znajdziecie, a mnie nie, to będzie oznaczało, że w końcu przekroczyłam nieuchwytną barierę czasu i przestrzeni.
I że nie zwariowałam.
–